Tej opowieści nie zaczniemy w brudnej, klaustrofobicznej łazience. Odpuścimy sobie również zakurzone magazyny, przeżarte rdzą garaże i wijące się pod miastem tunele. Zamiast tego zaproszę Was do całkiem miłych dla oka korytarzy Royal Melbourne Institute of Technology, gdzie trudnej sztuki wprawiania obrazu w ruch uczy się dwójka outsiderów. W przyszłości jeden z nich nakręci przebijającego miliard dolarów „Aquamana” oraz wzbudzającą zachwyt zarówno krytyków, jak i widzów (co w przypadku kina grozy wcale nie jest oczywiste) „Obecność”. Drugi będzie maczał paluchy w pomysłowym „Upgrade” i „Niewidzialnym człowieku” – udanej reinterpretacji horrorowego klasyka. Na razie jednak Jamesa Wana i Leigha Whannella zamiast pełnych szacunku skinień głową witają raczej szydercze uśmiechy. „Obaj mieliśmy ten sam gust filmowy”, wspomina Leigh. „Był prawdopodobnie bardziej mainstreamowy niż u naszych kolegów ze studiów. Lubiliśmy filmy o zombie, horrory, wielkie hollywoodzkie akcyjniaki. Co paradoksalne w tej konkretnej szkole bycie mainstreamowym czyniło z nas wyrzutków”. Niepokorny duet zamiast (jak przystało na zblazowanych artystów po filmówce) zachwycać się Ingmarem Bergmanem czy niszowym kambodżańskim kinem moralnego niepokoju (wybaczcie szczyptę ironii), wolał wieczorne piwo przy obrazach Roberta Rodrigueza czy Kevina Smitha. „Kiedy skończy się ta studencka rzeczywistość, pokażemy im wszystkim, jak się robi filmy”, myśleli zapewne między kolejnymi butelkami. Świat poza murami uczelni przywitał ich kubłem zimnej wody. Ciężko kręcić dzieło życia bez grosza przy duszy. Zamiast jednak porzucić marzenia i resztę życia spędzić w fabryce (redaktor Adamus zawiesza palce nad klawiaturą i wbija ciężki wzrok w podłogę), buńczuczni młodzieńcy postanawiają dostrzec w ograniczeniach potencjalne możliwości. W końcu „kameralny” to nie to samo, co „mały” czy „nieważny”, prawda? Oczy Wana i Whannella skierowały się w kierunku „Blair Witch Project”. „Jeśli zamierzamy nakręcić film niskobudżetowy, powinien odbywać się w jednym miejscu i nie mieć zbyt wielu postaci. To właśnie ograniczenia zmusiły nas do większej kreatywności”. Kluczowym elementem pierwszego projektu miała być więc niewielka przestrzeń. Początkowo w grę wchodziła winda lub nawiedzone przez ducha mieszkanie (kilka lat później pomysł ten z sukcesem zrealizuje „Paranormal Activity”). Ostatecznie stanęło na zdewastowanej łazience. Wan wymyślił początek i koniec spektaklu, za farsz odpowiadał Leigh. Jedna z pisarskich maksym głosi: „obrazuj to, co znasz”. Wiele ze scen, które znalazły się w „Pile”, miało swój początek w koszmarach filmowców lub zwykłych, życiowych sytuacjach. Whannella wizja śmiertelnie chorego złoczyńcy dopadła, gdy w klinice neurologicznej czekał na wyniki rezonansu magnetycznego. Bo czyż nie byłoby ekscytujące, gdyby lekarza mówiącego: „masz rok życia” zastąpić szaleńcem dającym ci tylko 10 minut?
Niestety lokalne wytwórnie wydawały się mniej optymistycznie nastawione do zakręconej, unurzanej we krwi i brudzie opowieści. Ponownie pojawiła się pokusa, by dać sobie z tym wszystkim spokój. To bramka numer jeden. Numer dwa? Zainwestować blisko 5 tys. dol., nakręcić piętnastominutową zajawkę pełnego metrażu i ruszyć na podbój… Hollywood? Szaleństwo? Głupota? Młodzieńcza brawura? Pewnie tak, ale chyba wiecie, jakiego wyboru dokonał duet niepokornych filmowców. Kwestia otwarta, czy ten szalony plan w ogóle miał prawo się ziścić. Według Leigha… nie. „Byliśmy po prostu kolejną parą typków ze scenariuszem”, wspomina, kręcąc głową. O dziwo, na miejscu „Piłą” zainteresowali się duzi gracze (m.in. DreamWorks). „Piłą”, bo Wanem i Whannellem już nie. Kilka studiów chciało zakupić prawa do opowieści, ale wizja powierzenia projektu pyskatym dzieciakom z antypodów studziła zapał prezesów w ciasno zawiązanych krawatach. Australijczycy ani myśleli iść na ustępstwa – kontrola kreatywna albo nic. I oto następuje nieprawdopodobny zwrot akcji. Deus ex machina! Grupa ludzi dostrzega potencjał w dwóch wygadanych cwaniaczkach zza wielkiej wody i w ich krwawym, przekombinowanym scenariuszu. Szaleni mecenasi zakładają Twisted Pictures (niech żyją kredyty hipoteczne!), oferują filmowcom kontrolę kreatywną (bo czemu nie!) i 25% zysków (kto bogatemu zabroni?). W dodatku obiecują Whannellowi jedną z pierwszoplanowych ról. Tak oto rozpoczyna się właściwa produkcja czy może lepiej – działanie z partyzanta. Panie, panowie i ty, bucowate Hollywood, prosimy o oklaski! Kręcimy film!
Od zera do milionera
Stwierdzenie, że trafiony casting odpowiada za połowę sukcesu filmu, to truizm, jednak w przypadku „Piły” celny dobór aktorów był szczególnie istotny – z racji niskiego budżetu planowano spektakl raczej kameralny, z ograniczoną liczbą bohaterów. Strzałem w dziesiątkę okazał się angaż Danny’ego Glovera, który zagrał detektywa Tappa – starszą, bardziej zmęczoną i zaburzoną wersję Rogera z „Zabójczej broni”. To zdecydowanie najgłośniejsze nazwisko w obsadzie, jednak gdyby spytać kogokolwiek o tego jednego artystę, z którym kojarzy mu się „Piła”, najpewniej odpowiedź brzmiałaby: Tobin Bell. Ów przyjął rolę z kilku powodów. Najważniejszym była możliwość zagrania u boku Glovera (płonna, bo Danny spędził na planie jedynie… dwa dni). Oprócz tego Bella zaintrygowała pełna twistów opowieść. „Myślałem o pomyśle z trzema facetami zamkniętymi w jednym pomieszczeniu… Cóż, nikt nie kręci filmów o trzech facetach zamkniętych w jednym pomieszczeniu! W pewnych aspektach skojarzyło mi się to z «Czekając na Godota». Plus zakończenie, którego nie przewidziałem podczas lektury scenariusza”. Mówcie, co chcecie, ale jeżeli ktoś czyta skrypt „Piły” i pierwszym, co przychodzi mu na myśl, jest sztuka Becketta, zyskuje moją dożywotnią sympatię. James Wan wybrał Tobina ze względu na wyjątkową barwę głosu (choć początkowo rozważano angaż Mike’a Buttersa, który koniec końców zagrał jedną z ofiar). Strzał w dziesiątkę – Jigsawa przede wszystkim słyszymy, dopiero później oglądamy. Aktor po trzech-czterech godzinach charakteryzacji kładł się w plamie sztucznej krwi i… tyle. „Więc leżałem na tej podłodze…”, wzdycha Bell. „Wiedziałem, że połowa mojej głowy została odstrzelona, że będę mokry przez resztę dnia i że nikt nie zje ze mną lunchu, bo wyglądam obrzydliwie”.
Aktor po trzech-czterech godzinach charakteryzacji kładł się w plamie sztucznej krwi i… tyle
Całość nakręcono w 18 dni. Nie wiem jak Was, ale mnie zszokowała ta informacja. „Piła” tak mocno wgryzła się w popkulturową tkankę, była (i wciąż jest) na tyle wpływowym filmem, że fakt produkcyjnej partyzantki jakoś kłóci mi się z wagą obrazu. Oszczędzano na wszystkim. Dokrętki kosztowały… 400 dol. (handluj z tym, Marvel!). Billy’ego – ikoniczną lalkę – osobiście wykonał James Wan, używając do tego masy papierowej i tekturowych rolek. Początkowo planowano wydać film bezpośrednio na VHS (mimo bezsprzecznego sukcesu „Blair Witch Project” wciąż pokutowało przeświadczenie, jakoby niższy budżet determinował niższą jakość), jednak blisko końca procesu produkcji zmieniono decyzję. Okazało się, że ograniczenia zamiast blokować twórców, wyzwoliły w nich pokłady twórczej energii. Spójrzmy choćby na pracę kamery. Dr. Gordona portretowano za pomocą ustabilizowanych ujęć, Adama kamerowano zaś z ręki, pozwalając sobie na kontrolowaną niedoskonałość obrazu. Zabieg, który nic nie kosztuje, a dorzuca kolejną interpretacyjną warstwę.
Cały artykuł dostępny w PSX Extreme 325.