Mam kilka tuzinów znajomych, którzy grają w gry mainstreamowo. Raz na rok Call of Duty i FIFA, w międzyczasie jakieś głośne AAA pokroju God of Wara czy nowego Asasyna, a świętem lasu jest zawsze premiera nowego GTA. Życie jak w Madrycie.
Nie muszę dodawać, że rynek gier indie jest im totalnie obcy, gardzą wręcz niezależnymi tytułami, podobnie jak produkcjami, których średnia ocen nie przekracza 7. Oczywiście nie mnie oceniać taką postawę – każdy sam dobrze wie, co go bawi i na co wydawać zarobione pieniądze, a granie w coś na siłę nie ma przecież zupełnie sensu. Nasuwa się jednak oczywiste pytanie – jak dużo tracą?
Koty w worku
U mnie działało to zawsze nieco inaczej. Często gry na 6-7 okazywały się tytułami, które bawiły mnie lepiej niż największe hity. Wychowałem się jednak w innych czasach. Gdy zaczynałem pasjonować się grami, mało kiedy kierowałem się ocenami w prasie (wszak internetu w ogóle nie było). Jechałem na giełdę, kupowałem dyskietki do Amigi, wracałem do domu i sprawdzałem, jakie tym razem trafiłem koty w worku. Podobnie było z Pegasusem – ileż to razy wybrałem żółty kartridż tylko dlatego, że zdobił go ładny obrazek. I ileż to razy taki wybór okazywał się strzałem w dziesiątkę, niezapomnianą zabawą, chociaż po latach widziałem niejedną z tych gier w zestawieniach crapów. Ba, gdybym kierował się rankingiem najgorszych gier na Pegasusa (publikowanym wówczas bodajże na łamach Top Secret, ale głowy za to nie dam), pierwsza Contra była tam w czołówce. A przecież to gra, która definiowała mi czasy podstawówki, gdy urywałem się na 15-minutowych przerwach do domu, by odpalić na chwilę konsolę. I kilkanaście minut później dostać ochrzan od facetki za spóźnienie.
Gry na 6-7 okazywały się tytułami, które bawiły mnie lepiej niż największe hity
Okiem maniaka / PSX Extreme 320
Oczywiście w czasach PlayStation i regularnego sięgania po branżowe periodyki moja świadomość, co jest dobre, a co nie, była już większa. Mimo to piractwo napędzało chęć sprawdzania wszystkiego, co nowe. Obok nowego Winning Eleven, Finala czy Residenta brało się też kilka mniej znanych gier, by było w co grać z kumplami po szkole. W sumie w ulubionych gatunkach zaliczałem praktycznie wszystko, co wychodzi, dlatego obok Vigilante 8 stało Felony 11-79 i Auto Destruct, obok Silent Hilla leżały Martian Gothic: Unification i Hellnight, a zaraz po kolejnych Finalach ogrywało się Dragon Valor i Threads of Fate.
Celujący z plusem
Przekładając to na czasy współczesne – na półce leżą ledwo ruszone Horizon Forbidden West i Spider-Man 2, na dysku czeka na lepsze czasy ostatni Asasyn i Diablo 4, a ja kończę Jusanta i Sea of Stars. Chociaż wróć – to akurat indyki, które wśród graczy cieszą się przecież bardzo dobrą opinią. Ale nie brakuje też tych przysłowiowych gier na 6-7, z którymi obcowanie sprawia mi większą frajdę niż z kolejnym wymuskanym AAAAA.
Cały artykuł dostępny w PSX Extreme 320.